Wczorajsza walka Mike’a Tysona z Jake’em Paulem miała być wielkim widowiskiem, a wyszło…raczej wielkie nic.
Tyson, w pierwszych dwóch rundach, nawet próbował odgrywać rolę „Żelaznego Mike’a” — potem jednak zamienił się w defensywną wersję siebie, dosłownie opierając swoją taktykę na obronie. Stał i się bronił.
A Paul? Młodszy, szybszy, bardziej wygimnastykowany, najwyraźniej postanowił nie znokautować legendy, aby nie wzbudzać gniewu tłumów.
Widowisko zakończyło się zwycięstwem Jake’a Paula na punkty, który równie dobrze można by uznać za decyzję podjętą przez Netflixa, a nie sędziów.
Sama walka była porównywalna do „epickich” pojedynków w filmach o superbohaterach, gdzie więcej dramatyzmu jest w montażu niż w faktycznej akcji.
Mimo zapowiedzi „totalnej wojny” obejrzeliśmy coś, co przypominało sparing, gdzie tylko przypadkiem można nadziać się na cios rywala.
Brak ciosów, brak krwi, brak emocji — jedynie pot i znużenie obydwu zawodników.
Na dodatek, Netflix, który pokusił się o streaming walki, miał tak spore problemy techniczne…nie mniej kibice zapłacili nie tylko swoimi portfelami, ale też swoim czasem, by być świadkami tego „sportowego wydarzenia”.
Podsumowując: w świecie, gdzie w kinie można wskrzeszać Wolverine’a, a na ringu Mike’a Tysona, pytanie brzmi, czy kiedykolwiek będziemy mogli wskrzeszać autentyczne emocje?
Na razie dostaliśmy kolejną farsę, która pokazała, że dla pieniędzy wszystko jest możliwe.
PS. Z zapowiedzi ringowych wychodzi, że oni Mike Tysona chcą w kolejnych walkach.
No ludzie…
Źródło zdjęcia:
https://twitter.com/netflix/status/1857657728497496242/photo/1