Ostatnio modne stało się nazywanie Pauliny Matysiak, byłej posłanki Parti Razem /szerzej Lewicy, „Bestią z Kutna”.
Tego rodzaju przydomek to jakaś groteskowa próbka komediowego absurdu.
„Bestia” w kontekście Matysiak brzmi równie autentycznie, co „Iron Man” dla szachisty albo „Krwawa Mary” dla księgowej z Wadowic.
Posłanka z Kutna, choć pełna zaciętości, jest raczej symbolem wytrwałości niż demolowania słowem sejmowej mównicy.
Przypisywanie jej pseudonimu należącego niegdyś do Mike’a Tysona, gryzącego ucho rywala, brzmi jak niezła groteska.
Cała ta „bestialska” narracja jest nieudolnym skokiem na tanie emocje, które pasują bardziej do cyrku niż do polityki.
Tak, postawiła się rządowi.
Tak, jest teraz niezrzeszona, poza jakąkolwiek decyzyjnością na cokolwiek.
Tak, za miesiąc/dwa słuch po niej zaginie i będzie sobie po cichu siedziała kilka lat w sejmie.
Bestia? Dobre sobie.
Takie przezwisko może i jest chwytliwe, ale tak bardzo nieadekwatne, że bliżej mu do kabaretu niż do jakiejkolwiek realnej oceny działań posłanki.
Jednak Pani Paulinie, mimo początkowej walki z tym zjawiskiem, taki przydomek chyba się spodobał.
Jak mawiał klasyk muzyki disco: